droga

droga

14 lutego 2015

Walentynkowe story, czyli Camino, katedra i piękna Hiszpanka

Zakochanie na Camino - temat walentynkowy, z którym literacko postanowił zmierzyć się Łukasz Bardziński. Autor zastrzega, że wszelkie podobieństwo postaci i zdarzeń jest czysto przypadkowe, ale... kto wie, jak było naprawdę? J
 
 
Tomek, spojrzał na stojącą przed nimi butelkę. Jakby niedowierzając przyciągnął ją do siebie, przechylił w lewo, w prawo... jeszcze trochę wina się w niej ostało. Napełnił kieliszki i wniósł kolejny toast. – Za kobiety spotkane na Camino!

Zwiesił głowę, chwilę pomilczał i rozpoczął swoją opowieść o kobiecie, którą spotkał u kresu swej drogi. Ta historia mogłaby przydarzyć się jakiemuś romantykowi z dziewiętnastego wieku, ale nie - jak mówił - nastawionemu na efekt, żyjącemu w dwudziestym pierwszym wieku, młodemu, wykształconemu, który z niewielkiego miasteczka przybył do wielkiego miasta i szybko zachłysnął się high life’em za korporacyjne pieniądze.

Wszystko ma jednak swoje granice i także wielkomiejskie życie może się znudzić. Spakował więc pewnego dnia plecak i wyruszył do Hiszpanii na szlak Świętego Jakuba. Nie żeby był jakimś dewotem czy katolem, owszem ochrzczony, nawet wierzący w jakiś sposób był, ale niepraktykujący, a jeżeli już, to praktykujący na swój sposób, bo przecież Bóg jest wszędzie, nie tylko w kościele (obojętnie czy pisanym małą, czy wielką literą).

W jakimś filmie zobaczył piękną, dziką przyrodę północnej Hiszpanii, kilka tajemniczych średniowiecznych budynków, przeżywających ciekawe przygody pielgrzymów zmierzających do grobu Apostoła w katedrze w Santiago de Compostela i uznał, że może to być ciekawa przygoda. Trochę taka wyprawa awanturnicza rodem z filmów o Indianie Jonesie, coś innego niż te „stolycowe” imprezy, na których kontakt z człowiekiem częściej odbywa się za pośrednictwem elektronicznego gadżetu niż ust.

Kupił bilet, spakował plecak i wyruszył do Oviedo, gdzie miała rozpocząć się jego piesza wędrówka – tygodniowa, bo na więcej nie było czasu. Kiedy ją ukończył z zazdrością spoglądał, na tych którzy wędrowali do Santiago de Compostela przez kilka tygodni rozpoczynając swoją drogę, gdzieś w okolicach granicy hiszpańsko- francuskiej.

Ale tym razem nie o wyprawie chciał Tomek opowiadać, chociaż do tych siedmiu dni często lubił wracać w swoich toastach, i za każdym razem potrafił w swoją opowieść wpleść jakiś nowy szczegół. Całkiem, jakby z każdą kolejną opowieścią odkrywał swoje Camino na nowo.

To o czym tym razem chciał mówić wydarzyło się kiedy już dotarł do celu – do katedry w Santiago de Compostela. Dzień po przybyciu, kiedy pod prysznicem zmył z siebie trudy trzystukilometrowego marszu, postanowił w końcu zwiedzić katedrę. Samotnie snuł się to po krużgankach, to po dachu świątyni, kiedy nagle stanęła przed nim – niczym jedna z tych zjaw, które w filmach czy powieściach pojawiają się w takich miejscach się – uśmiechnięta postać. Hiszpanka o – jak na Hiszpankę przystało – długich, kruczoczarnych, lekko kręconych włosach i pięknych, tajemniczych oczach. 

Próbowała, zacząć rozmowę po hiszpańsku, kiedy jednak zmieszany Tomek dał do zrozumienia, że on „habla only englisz”, najpierw się odwróciła, by po chwili spojrzeć na niego rozbawionym wzrokiem i zacząć machać szalikiem. – Do you know where is…. – i zaczęła wskazywać na szalik. Gdy to nie przyniosło żadnej reakcji, drobnymi paluszkami zaczęła malować ramkę wokół swojej twarzy.

- Eeee….. toilet? – wypalił Tomek pierwsze, co mu przyszło do głowy.
- No...no… - i znowu zamachała szalikiem. Machanie i rysowanie ramki wokół twarzy powtórzyła kilkakrotnie. 

Popatrzyli na siebie bezradnie i roześmiali się, wzruszyli ramionami i każde najwyraźniej postanowiło zająć się jednak zwiedzaniem muzeum katedralnego, bo o komunikacji nie było między nimi mowy. Coś ich jednak przyciągało do siebie, wpadali na siebie w kolejnych salach, za każdym razem mogli sobie jedynie zaoferować uśmiech. 

Sprawa wyjaśniła się trochę dopiero, gdy dotarli do sali z arrasami. Tu, na migi, Hiszpanka dała do zrozumienia, że szalik i ramka wokół twarzy miały oznaczać… dywany na ścianach. Tomek roześmiał się, nieznajoma również. Dla uczczenia tej chwili postanowili zrobić sobie wspólne zdjęcie. 

Rozmówca Tomka powoli przechylił kieliszek, opróżnił go kilkoma większymi łykami. Spojrzał na przyjaciela, z którym od dwóch tygodni znosił trudy Camino Frances.
- Wiesz, zabawna ta Twoja historia, ale w sumie nic z niej nie wynika. Fajna dziewczyna, jak większość Hiszpanek, ale nawet na randce żadnej nie byliście, nawet nie wiesz jak miała na imię, o czymś więcej nawet nie wspomnę. Powiedz lepiej, jak pierwszy raz piłeś cydr, uwielbiam tą twoją pijacką historię hahahaha…
- Wiesz, przez ostatni rok nauczyłem się trochę hiszpańskiego… Gdybym ją teraz spotkał, pewnie udałoby się nam porozumieć… - rozmarzył się Tomek.
- Chłopie, chyba jesteś pijany.
- Wiesz, rok temu sam bym tak o sobie mówił, nie wierzyłbym, ale tak sobie pomyślałem, że skoro spojrzenia tych czarnych oczu przez rok nie mogłem wymazać z pamięci, to może… może jest jakaś szansa dla nas… wiesz, cuda się zdarzaj. Jak Św. Jakub dopomoże, wstawi się za mną... Za nami…
- Nie pij więcej…
- Nie, nie, spokojnie. Wiem, że to szaleństwo, ale zrozum, wciąż o niej myślę… Postanowiłem sobie, że spróbuję i jak Bóg da…. Nie raz słyszałem, że na Camino cuda się zdarzają, a nawet jak nie cuda, to dzieją się rzeczy niezwykłe. Spójrz na mnie, ja z różańcem w kieszeni, na pielgrzymce, a nie jakiejś traperskiej wyprawie, czy to już nie jest cud? Może faktycznie, ta tajemnicza nieznajoma hiszpanka nie jest mi pisana, ale kto wie, może wówczas Bóg potrzebował jakiegoś haczyka, żeby mnie kolejny raz do Santiago przywołać i dla ówczesnego Tomka to był najlepszy haczyk.

łb
 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz